Służba zdrowia
Józef Szczurek
Źródło: Publikacja własna "WiM"
Gdy w maju 1945 r. skończyła się wojna, życie we wszystkich jego przejawach, w całym kraju zaczęło rozkwitać. Każdego dnia powstawały setki nowych szkół, zakładów pracy, punktów usługowych i różnych innych instytucji. Moi pełnosprawni rówieśnicy z zapałem rzucali się na naukę, na pracę w powstających z gruzów fabrykach Śląska. Cieszyłem się z tego wybuchu nowych sił żywotnych, a jednocześnie z goryczą myślałem, że w mojej sytuacji życiowej nic się nie zmienia. Nie dostrzegałem żadnych nowych szans. W myślach opracowywałem plany konspiracyjnej ucieczki z domu na Śląsk i tam znalezienie jakichś możliwości rozpoczęcia samodzielnego życia. Ale któregoś dnia zaświeciło słońce - z zakładu w Laskach nadeszło pismo - od września rozpoczyna się nauka i mam przyjechać do szkoły. Moja radość była ogromna. Wreszcie nadszedł szczęśliwy dzień odjazdu.
Pociąg z Katowic do Warszawy, przepełniony do granic wytrzymałości, po trzynastu godzinach jazdy dotarł do stolicy. Potężne zwały gruzów i ruin na mojej mamie wywarły ogromne wrażenie. Trudno jej było uwierzyć, że widok roztaczający się dokoła jest rzeczywistością.
Budynki szkolne i internatowe w Laskach w przeważającej części były zburzone. Pamiętać trzeba, że we wrześniu 1939 roku na tym terenie toczyły się zażarte walki o Warszawę, niemieckim bombom lotniczym i artylerii oparły się tylko nieliczne części zabudowań. Mimo to rozpoczęła się nauka.
Spragnieni wiedzy uczniowie oddawali się jej z zachłannością. Pierwsze miesiące i lata pobytu w zakładzie w okresie powojennym opisałem w pracy publicystycznej: "Co mi dała szkoła w Laskach", zamieszczonej w dwumiesięczniku - "Laski", w setnym numerze tego czasopisma w 2011 roku. Do tego artykułu odsyłam zainteresowanych tą tematyką.
W 1948 r. ukończyłem siedmioklasową szkołę podstawową i rozpocząłem naukę na kursie masażu leczniczego zorganizowanym przez laskowski ośrodek szkolny. Była to dla mnie szansa zdobycia zawodu, podjęcia pracy i wstąpienia na ścieżkę samodzielnego życia.
Po dobrze zdanym egzaminie zawodowym, w czerwcu 1949 roku, wyjechałem do rodzinnego domu. Dyrekcja zakładu pomagała w znalezieniu pracy absolwentom kursu. Miałem czekać na wiadomość, gdzie i od kiedy będę zatrudniony. Starano się ulokować mnie w Łodzi. Gdy po upływie miesiąca żadna wiadomość nie nadeszła, postanowiłem sam zająć się sprawą.
Nie chciałem prosić ojca o pieniądze potrzebne na wyjazd do Katowic, gdzie spodziewałem się znaleźć posadę w którymś ze śląskich zakładów leczniczych. Napisałem więc list do jednego z zaprzyjaźnionych nauczycieli z prośbą o niewielką pożyczkę finansową, z zapewnieniem, że oddam po otrzymaniu pierwszej pensji.
Wkrótce listonosz przyniósł pieniądze i list od przyjaciela, w którym podał mi adres swego znajomego niewidomego masażysty pracującego w Bytomiu. Do niego miałem się zgłosić, a on, mając rozeznanie w branży, z pewnością mi skutecznie pomoże. Tak też uczyniłem.
Na drugi dzień wraz z młodszym bratem - Staszkiem, wyjechaliśmy na Śląsk. Pan Ferdynand Frybes, do którego miałem list polecający, bardzo się ucieszył. Stwierdził, że chyba niebo mnie jemu zesłało. Stara się bowiem o przeniesienie do Wrocławia, gdzie będzie wśród swoich Lwowiaków, i gdzie oferują mu lepsze warunki pracy, a także mieszkanie. Nie może jednak wyjechać, dopóki na swoje miejsce w bytomskiej przychodni zdrowia nie znajdzie kogoś chcącego podjąć pracę. I tak po niespełna tygodniu, pan Ferdynand wraz z żoną wyjechał do Wrocławia, a ja rozpocząłem pracę masażysty w przychodni leczniczej, czyli jak się wtedy mówiło - w ubezpieczalni w Bytomiu. Mieszkanie otrzymałem w hoteliku należącym do miejscowej spółdzielni niewidomych, gdzie pozwolono mi się zatrzymać, dopóki nie znajdę odpowiedniego lokum.
Moja praca składała się z dwu części - zakładowej i terenowej. Trzy przedpołudniowe godziny przeznaczone były na wykonywanie zabiegów w mieszkaniach pacjentów obłożnie chorych i pięć godzin popołudniowych w zakładzie terapeutycznym. W terenie zawsze miałem dwóch pacjentów. Wraz ze zleceniem na masaż otrzymywałem adres chorego. Oznaczało to, że codziennie musiałem być w różnych dzielnicach miasta.
Pierwsza część obowiązków była dla mnie trudna. Po pierwsze - nie znałem dobrze miasta, a po drugie - musiałem samodzielnie dotrzeć pod wskazany adres, i to było bardzo trudne.
W Laskach nie uczono nas chodzić samodzielnie po ruchliwym mieście, czyli orientacji przestrzennej. Problematyka ludzi niewidomych nie była jeszcze tak rozwinięta jak na zachodzie Europy. Byliśmy, jak w wielu innych sprawach, mocno zapóźnieni.
Po rozległym terenie zakładowym poruszaliśmy się samodzielnie, ale tam nie było samochodów, tramwajów, krętych ulic i placów. Poza tym nie uczono posługiwać się białą laską, co na Zachodzie już kilkanaście lat wcześnie stało się normą.
Tak więc po ulicach miałem poruszać się, jak człowiek widzący. Wiele razy znalazłem się w niebezpieczeństwie. Kiedyś na kopalnianym osiedlu na krańcu miasta, wszedłem na tor kolejowy, po którym jechał pociąg załadowany węglem. Gdyby się przede mną nie zatrzymał, byłoby ciężko. Chyba nie muszę przytaczać określeń, jakimi maszynista mnie obsypał. Po dwóch miesiącach takiego chodzenia, któryś z pacjentów poradził, abym kupił sobie laskę. Wtedy przechodnie będą na mnie zwracać większą uwagę i będzie łatwiej. Z rady skorzystałem i rzeczywiście pomogło. Poza tym coraz lepiej poznawałem miasto, i to także miało duże znaczenie.
Czasem pacjenci chcąc, abym szybciej dotarł do nich, starali się mi pomagać. I tak na przykład, młoda dziewczyna, która miała pooperacyjną nieruchomość stawów biodrowych, a moje zabiegi bardzo jej pomagały, wysyłała po mnie swą młodszą siostrę. Wtedy moja droga skracała się wydatnie i zabieg mógł trwać znacznie dłużej.
W zakładzie fizykoterapeutycznym miałem własny gabinet, pod którym prawie zawsze ustawiały się kolejki, bo wszyscy pacjenci chcieli być u mnie. Bardzo niezadowoleni byli z tego dwaj inni masażyści, ale oni na szczęście pracowali przed południem i nie miałem z nimi kontaktów.
Moimi pacjentami byli przeważnie górnicy i inni ludzie po urazach mechanicznych - wszelkiego rodzaju złamania rąk, nóg, uszkodzenia kręgosłupa. Było także sporo dzieci.
Wkrótce pokonałem początkowe trudności i zżyłem się z ludźmi, z miastem, ale często myślałem o zmianie zakładu pracy. Chciałem się dalej uczyć, a rozłożenie pracy na cały dzień nie pozwalało na nowe zadania. Gdy więc po roku dowiedziałem się, że w Katowicach w szpitalu zwalnia się etat - wystąpiłem z podaniem o przyjęcie. Na pozytywną odpowiedź nie musiałem długo czekać. Zostawało jeszcze uzyskać zgodę na odejście w przychodni bytomskiej, co po dwóch tygodniach się udało i mogłem podjąć pracę w Katowicach.
Mieszkanie otrzymałem w pokoju służbowym. Wtedy na terenie szpitala mieszkała spora liczba pielęgniarek i lekarzy. Pracę rozpocząłem 4 października 1950 roku, a już tydzień później byłem uczniem ósmej klasy Ogólnokształcącego Liceum dla Pracujących w Katowicach. Teraz, kiedy moje obowiązki zawodowe zamykały się w godzinach od 8 do 15, mogłem rozpocząć dalszą naukę.
Szpital przy ulicy Francuskiej, w którym rozpocząłem służbę, należał do największych zakładów leczniczych w województwie. Zajmował duży obszar powierzchni. Oprócz budynków, w których mieściły się oddziały dla chorych, na terenie ośrodka znajdowało się kilkanaście placówek pomocniczych, między innymi - administracja szpitala, wielka kuchnia, stołówka dla pracowników, pralnia, obiekt mieszkalny, sklep spożywczy mający także inne artykuły codziennego użytku, duża kaplica, stolarnia. Pracownik, a także pacjent, mógł całymi tygodniami nie wychodzić poza obręb ośrodka i mieć wszystko, co do życia potrzebne.
W krańcowej części szpitalnego obszaru znajdowały się tereny zielone z krzewami i drzewami, wśród których ustawiono ławki. Dzięki temu pacjenci chodzący mogli w pogodne dni odpoczywać na świeżym powietrzu. Na wszystkich oddziałach, oprócz pracowników świeckich, pracowały siostry zakonne ze zgromadzenia urszulanek. Na etacie szpitala był także ksiądz, który odprawiał niedzielne nabożeństwa oraz pełnił usługi kapłańskie wobec chorych.
W szpitalu pracowało czterech niewidomych masażystów - jeden na chirurgii, jeden na internie, jeden w męskiej części oddziału neurologicznego. Mnie powierzono neurologiczny oddział dla kobiet i dzieci. Wśród moich pacjentów przeważnie znajdowali się najciężej chorzy, po wylewach, ze stwardnieniem rdzeniowym, z niedowładami pourazowymi.
Masaż i gimnastyka miały nie dopuścić do zastojów, zesztywnień stawów i zaników tkanek, a jednocześnie pobudzić krążenie krwi, aby w ten sposób doprowadzić do lepszego ukrwienia, odżywienia i wzmocnienia mięśni i nerwów. Codziennie miałem około dwudziestu pacjentek. Zabiegi wykonywane przeze mnie, choć często bolesne, przynosiły im ulgę i były bardzo oczekiwane.
Spośród ponad czterdziestoosobowego zespołu pracowniczego na oddziale, ja każdego dnia z chorymi przebywałem najdłużej. Cieszyłem się ich zaufaniem. Pacjentki powierzały mi swoje tajemnice, mówiły o przeżyciach przykrych i radosnych, o których nie chciały i nie mogły rozmawiać z pielęgniarkami, a tym bardziej z lekarzami. Chcąc jak najbardziej pomóc chorym, często omawiałem ich problemy z ordynatorem. Sporo czasu poświęcałem na przebywanie z dziećmi, których prawie zawsze była kilkuosobowa gromadka. Gdy niekiedy nie mogłem spełnić ich oczekiwań, były smutne i rozżalone.
W czerwcu 1954 roku zdałem egzamin maturalny i po wielu rozważaniach, zdecydowałem się na studia w Uniwersytecie Warszawskim, na Wydziale Dziennikarskim. Czekał mnie trudny czas. Musiałem się rozstać z kolegami i koleżankami ze szkoły i z innymi bliskimi mi ludźmi, z miastem, które było mi wielce przyjazne, gdzie znałem każdy zakątek i które polubiłem, z codzienną stabilizacją, i wyjechać do Warszawy, gdzie, jak się domyślałem, czekały na mnie same niewiadome i będę musiał zaczynać prawie wszystko od nowa.
Moje zakończenie pracy na oddziale neurologicznym przyjęte zostało przez chorych, a także przez część lekarzy, nutą niepewności. Mnie także nie było łatwo rozstać się z tym wszystkim, czym żyłem dotychczas. Dyrektor administracyjny szpitala, żegnając się ze mną, oświadczył, że gdyby moje plany z jakichś przyczyn się nie powiodły, w każdej chwili mogę wrócić i będę tego samego dnia na nowo przyjęty do pracy.
30 sierpnia 1954 roku pożegnałem się ze współpracownikami na oddziale i wyjechałem do Warszawy, ale do szpitala na ulicy Francuskiej w Katowicach przyjeżdżałem później jeszcze wielokrotnie. W okresie całych studiów, kiedykolwiek nie dopisywało mi zdrowie, śpieszyłem do moich bliskich lekarzy, a oni pomagali, radzili, dawali recepty i nie tylko.
Gdy w czasie surowej zimy w 1956 roku zachorowałem na ostre zapalenie zatok, a w studenckim szpitalu w Warszawie nie było wolnego miejsca, pojechałem, jak zwykle, do Katowic. Pani laryngolog umieściła mnie na swoim oddziale i otoczyła troskliwą opieką. Po trzech tygodniach, wyleczony, wróciłem do Warszawy. Bez tej przyjacielskiej, pomocnej ręki byłoby mi o wiele trudniej.
aaa 0
1.3. O ZWYKŁYCH I NIEZWYKŁYCH CZYNNOŚCIACH
|